Boca del Cielo. Moja wyprawa w rytm "Y tu mama tambien"

Jeden z popularniejszych meksykańskich filmów ostatniego dziesięciolecia „Y tu mama tambien” („I twoją matkę też”) to film drogi, drogi ze stolicy Meksyku na wybrzeże Pacyfiku. Dwóch rozpuszczonych, zachłyśniętych własną młodością chłopaczków (w tych rolach dwaj najbardziej znani meksykańscy aktorzy młodego pokolenia: Gael Garcia Bernal i Diego Luna), żeby zaimponować nowo poznanej bratowej – atrakcyjnej i dojrzałej Hiszpance, opowiadają, że wybierają się na plażę, której nazwę wymyślają na poczekaniu. Mówią, że Puerto Escondido jest przereklamowane, że wszyscy tam jeżdżą (mimo że ten raj surferów uchodzi za mniej turystyczną alternatywę dla kurortów typu Acapulco). Oni zaś jadą na plażę, gdzie nie ma nikogo poza rybakami. Wymyślona przez nich nazwa to Boca del Cielo czyli Usta Nieba, co można przetłumaczyć na Bramę Niebios. Nie podejrzewają, że piękna Hiszpanka podejmie spontaniczną decyzję, żeby pojechać tam z nimi.



Rozgrzani młodzieńczymi hormonami chłopcy nie mogą przepuścić takiej okazji, mimo że doskonale wiedzą, że taka plaża nie istnieje. Spalony meksykańską trawą kumpel tłumaczy im, jak dotrzeć na jakąś piękną plażę, jednakże jego odmienny stan świadomości każe wierzyć widzom, że cała nasza trójka tam nigdy nie dotrze. Po wielu perturbacjach jakże typowych dla filmów drogi w środku nocy nasza trójka skręca w jakąś boczną drogę i samochód utyka w piachu. Gdy budzą się rano okazuje się, że znaleźli się przypadkiem na plaży. Spotkani potem rybacy mówią, że zaraz obok znajduje się piękna plaża. Która nazywa się nie inaczej jak Boca del Cielo. Boca del Cielo istnieje w rzeczywistości i znajduje się w stanie Chiapas, trzy i pół godziny samochodem od San Cristobal. Tyle że bohaterowie filmu ani ekipa realizacyjna tam nie dotarli, Boca del Cielo było grane w filmie przez Cacalutę – plażę w Oaxace.

Jednakże prawdziwe Boca del Cielo jest dokładnie takie, jak wymyślili sobie Bernal i Luna w filmie „Y tu mama tambien”. Nie ma tam praktycznie turystów, nie pisze się o tym miejscu w przewodniku, a o tej porze roku są tam sami rybacy. No i dwie blondynki z hostelu Iguana, bo postanowiłyśmy z Lisą ogrzać się po zimnych nocach w San Cristóbal nie gdzie indziej tylko właśnie tam. Jose Luis obiecał podrzucić nas do Tuxtli, bo jechał akurat na mecz swojej ulubionej drużyny, stamtąd miałyśmy wziąć autobus do miejscowości Tonala, potem colectivo do Boca del Cielo, a na koniec łódkę na wyspę San Marcos, bo to właśnie tam się udaje, gdy mówi się, że jedzie się do Boca del Cielo. Tak się jednak nigdy nie stało. W spontanicznym porywie serca i miłości do Boca del Cielo Jose Luis zdecydował się bowiem pojechać z nami. Ruszyliśmy tym samym w nasze własne „Y tu mama tambien” tylko na opak: dwie młode dziewczyny i jeden starszy facet. Nie tylko to z resztą było jak w filmie.

Jako że nie jechaliśmy samochodem Jose Luisa i nie musieliśmy się martwić, że nie zdążymy na ostatnie colectivo do Boca del CIelo, mogliśmy pójść na mecz w Tuxtli. Tym samym zaliczyłam w moim meksykańskim CV trzecią, ostatnią świętość Meksykanów, po lucha libre i Matce Boskiej z Guadalupe, udałam się na pierwszoligowy mecz America kontra Jaguares. America to sławna drużyna z miasta Meksyk, z resztą znienawidzona drużyna bohaterów filmu „Y tu mama tambien”. Są do tego stopnia niepopularni, że na koszulkach fanowskich można zobaczyć napis "Odiamemas" ("Nienawidź mnie jeszcze bardziej"). Okazało się jednak, że w Chiapas drużyna ma wielu fanów. Przez dłuższy czas nie mogłam zrozumieć, jak mieszkańcy Chiapas mogą kibicować nie swojej drużynie, ale Americe, która jest z Deefe. Okazało się, że to dlatego, że Jaguares od niedawna są w pierwszej lidze i wcześniej Chiapas kibicowało właśnie Americe.


Na meczu był z nami także stary przyjaciel Jose Luisa – Victor Manuel, jego sąsiad z Deefe. Ze względu na starą miłość do drużyny ze swojego miasta jako prawdziwi chilangos (mieszkańcy Meksyku) umówili się po latach, że pójdą razem na ten mecz. Cały niemalże stadion ubrany był na żółto (fani Ameriki) lub pomarańczowo (fani Jaguares) i Jose Luis polecił nam także kupić sobie przed wejściem koszulki. Miałam trochę stracha, bo oprócz jednej trybuny Jaguares wszyscy inni fani byli dokładnie przemieszani. Nie było jednak tam żadnej agresji ze strony kibiców przeciwnej drużyny, czasem tylko spojrzenie wyższości gdzieś w całej ich radości po zdobyciu bramki przez ich team. Bo w rezultacie Jaguares wygrali z Americą 5:3. Gdy spotykaliśmy potem fanów „pomarańczowych” w knajpie, po prostu się im gratulowało dobrego meczu i wygranej. A i Victor trochę nam popsuł cały misterny plan zabawy w „Y tu mama tambien” na opak. Bo równie spontanicznie jak Jose Luis zdecydował się pojechać z nami na plażę. Mimo że w poniedziałek miał iść do pracy, ale w Meksyku to żadna przeszkoda. Ahoj przygodo!


„Y tu mama tambien” to jeden z tych filmów, w którym tak naprawdę pierwszoplanowa historia nie jest tak ważna. Ważne jest to, co dzieje się za oknami mijającego meksykańskie wioski samochodu. To, czego bohaterowie, prowadząc zawzięte rozmowy o seksie, w ogóle nie zauważają. Uliczne strajki, aresztowania, krzyże na poboczach, tradycyjny ślub, wypadek emigranta, który szukał tu lepszego życia. O tym wszystkim dowiadujemy się od wszechwiedzącego narratora o przejmująco głębokim hiszpańskim głosie. To wszystko sprawia, że niby zwyczajny film drogi, zyskuje inny, ogólniejszy, bardziej poruszający wymiar. Drugim filmem tego typu są „Marzyciele” Bertolucciego, gdzie trójka zachłyśniętych własnymi ciałami młodych ludzi spędza prawie całe wydarzenia roku 1968 w Paryżu zamknięta w czterech ścianach ich erotycznego gniazdka. To takie filmy, gdzie to co najważniejsze, dzieje się na zewnątrz i czasami trudno to dostrzec, jeśli śledzi się jedynie główny wątek. Taka mała refleksja, byśmy czasem w pędzie za jakimś wątkiem naszego życia, nie zapominali rozejrzeć się wokół i zobaczyć, co się dzieje obok nas. Byśmy to my sami mogli o tym opowiedzieć, a nie głęboki głos lektora za naszymi plecami.

Dlatego w podróżach staram się nie spieszyć. Przystanąć. Przyjrzeć się. Zapytać. To dzięki temu właśnie spotykają mnie w podróży najlepsze momenty. Nasz łódkowy przewoźnik na wyspę San Marcos, którego wyciągnęliśmy z łóżka w środku nocy w Boca del Cielo, zaproponował nam, że zabierze nas do „swojego” miejsca na wyspie, bo okazało się, że Blas, u którego chcieliśmy spać, jest właśnie na swoim kolejnym miesiącu miodowym w Europie. Normalnie stwierdziłabym, że naciągacz i poszła nie wiadomo gdzie i nie wiadomo po co, ale tym razem zdecydowałam przystanąć, popytać i się zainteresować. Okazało się, że wszystko, co oferuje, jest za totalny bezcen i decyzja o zdaniu się na Miguela, bo tak miał na imię przewoźnik, okazała się być najlepszą chyba decyzją wyjazdu.

Miguel nie jest zawodowym przewoźnikiem z brzegu na wyspę i z powrotem, tylko rybakiem, czemu oddaje się z prawdziwą pasją. Pasja okazała się tak wielka i wylewająca się z jego niemałego ciała, że następnego dnia zabrał nas ze sobą na ryby. Łowienie ryb w jego wydaniu to żadne łowienie, żadne wędki czy sieci, Miguel po prostu ubiera płetwy i maskę na oczy, obwiązuje się w pasie ciężarkami, wskakuje do wody i poluje na ryby z oszczepem. Czasami tak długo nie wynurza się spod wody, że nawet jego towarzysze zaczynają się o niego martwić. Parę sekund później Miguel pojawia się z rybą, a czasem kilkoma rybami nabitymi na oszczep.




Miejscowi ludzie żyją tutaj właśnie z rybołówstwa. Każdy ma też mały barek, hamaki, jedną lub dwie cabanie (pokoiki) do wynajęcia i kilka plastikowych stolików pod daszkiem z palmowych liści. Podobno w listopadzie przy tych stolikach siedzą goście. Ale teraz była ich tylko garstka. Wyspa w nocy niemalże totalnie zamierała, słychać było tylko szum Pacyfiku i małe kroczki jakiegoś metrowego futrzaka (nazwy nie mogę dojść), a drogę oświetlała nam tylko pełnia księżyca oraz różowe pioruny z burzy gdzieś na drugim brzegu oceanu (tak, różowe, tu pioruny są różowe!). Miguel zabrał nas w tej atmosferze na poszukiwanie żółwich jaj na śniadanie. Żółwie są pod ochroną i jedzenie jaj jest oczywiście zakazane. W nocy brzegi są patrolowane z łodzi. Na wyspie znajduje się też żółwia ferma, którą odwiedziliśmy dokładnie w momencie wykluwania się jednej partii małych żółwików. Na wyspie jednak miejscowi żywią się żółwimi jajami od pokoleń i podobnie jak ryby, kraby i turyści, żółwie jaja stanowią tu o ich „być albo nie być”. Tutaj słowo „ekologia” nie istnieje, przynajmniej nie w rozumieniu narzuconym przez prawo. Z Miguelem w nocy jaj nie znaleźliśmy, ale nauczył nas, jak odszukać miejsce pod piaskiem, gdzie się znajdują. Znaleźliśmy za to kilka żółwich mam, które wyległy na brzeg, by owe jaja składać. Żółwie mamy są tu ogromne.

Na śniadanie jednak i tak podano nam żółwie jaja. Okazało się również, że z jednego z jaj w nocy wykluł się mały żółwik. Dzieciaki postanowiły zajmować się żółwiem, dopóki nie będzie na tyle duży, żeby mógł sam przetrwać w oceanie. Mała Eveline była tak całym faktem przejęta, że cały dzień – zamiast w szkole – spędziła patrząc na to śmieszne małe ślepe stworzenie, który biedne myśli, że plastikowy pojemnik z wodą, a czasem ręka Eveline, to cały świat. Dzieciaki dowożone są codziennie łódkami do szkoły na brzeg. Spędziłyśmy dużo czasu z nimi, grając w wymyślone przez nie absurdalne gry w karty, czytając program telewizyjny, bawiąc się z papugą i ucząc się hiszpańskiego. Znalazłyśmy też w tym wszystkim z Lisą czas, by zdobyć nową umiejętność i tym samym utworzyć nowe połączenie nerwowe w naszym mózgu. Nauczyłyśmy się: A – polować na B – gotować C – jeść kraby. Bo ta ostatnia umiejętność wcale do najłatwiejszych nie należy, a to za sprawą sztywnych i niewzruszonych krabich pancerzyków. Jak nam się powinie kiedyś noga w naszej europejskiej karierze, to zawsze możemy tu wrócić i żyć z polowania na kraby.


Krab przed polowaniem nań.

Krabing.

Krab po polowaniu nań.

Kolejną umiejętnością nabytą jest spanie w hamaku. W sumie żadna to umiejętność, ale jeden z jakże naturalnych i ludzkich sposób na spanie. Z resztą nie tylko na spanie, bo hamaki dzielą się na te jednoosobowe oraz na hamacas matrimonial, czyli hamaki małżeńskie. Meksykanie chlubią się swoim własnym ars amandi, które nazywa się hamacasutra. Jose Luis mówi, że najpiękniejsze dzieci powstają właśnie w hamaku. Jego dwaj synowie zostali stworzeni właśnie w ten sposób i rzeczywiście są przystojniakami, jakich mało, widziałam na zdjęciach.