Historia jednego obrazu. Zamiast zakończenia książki


Wyglądał dość niepozornie. To jeden z tych obrazów, obok których połowa zwiedzających nie zatrzymałaby się w galerii w ogóle, a druga połowa pewnie nie zawiesiłaby na nim wzroku dłużej niż przez kilkanaście sekund. Ja pewnie zaliczyłabym się do tej pierwszej grupy. Gdyby nie to, że namalował go mój znajomy Jesús, meksykański malarz mieszkający w mieście Oaxaca, ten obraz pewnie nigdy nie zaistniałby w moim życiu.


Pierwszy raz zobaczyłam go w 2011 roku, zaraz po przyjeździe do Meksyku. Odwiedzałam Jesúsa w jego kolorowym domu, który pomału stawał się szkołą muralizmu. - Zatrzymałam się tu u Jesúsa w jego magicznej fortecy, która składa się z dżungli, hamaków i sztuki. Jesús jest malarzem i jego mały raj złożony jest z pracowni, maleńkiego kolorowego domku i tarasu, gdzie jemy śniadania – pisałam wtedy – Wszelkie sanitariaty znajdują w buszu jego ogrodu: naczynia myjemy pod drzewem awokado, a prysznic bierzemy pod świeżą (świeżą, a nie zimną!) wodą, która składowana jest na dachu skleconej z kilku cegieł łazieneczki. Jesús w przyszłości planuje jeszcze ozdobić wszystko freskami. Póki co, od czasu do czasu przychodzą tu jego studenci i pracują w ogrodzie. I już teraz można się potknąć o jakiś obraz, gdzieś przy schodku, idąc do toalety. Czuję się tu jak Alicja w Krainie Czarów albo Liv Tyler w „Ukrytych pragnieniach”. Leżę w hamaku, piszę, w tle muzyka klasyczna, a Jesús w pracowni maluje przeogromny i przekolorowy obraz.

W końcu potknęłam się o niego. Niedosłownie, zobaczyłam jedynie przedruk tego obrazu na pocztówce. Był dość prosty. Chyba zwróciłam na niego uwagę dzięki mojemu ulubionemu zestawieniu barw. Zestawieniu czerwonego i niebieskiego. To takie połączenie, obok którego nie można przejść obojętnie, niebanalne, odrobinę nawet kontrowersyjne. W kwadrat płótna wpisane było koło, a w koło mężczyzna. Mężczyzna z ogromnymi rękami, które idealnie wypełniały okrąg, w którym został usadzony. Przyjrzałam się – tak, tylko te dłonie były wyraźne, reszta ciała rozpływała się w cieple kolorów. W jakimś dziwnym ogniu, który trawił ten obraz. Skąd buchał ten ogień? Czy to było słońce? Czy ten mężczyzna miał symbolizować słońce?

Nie mogłam się powstrzymać. Zapytałam. Jesús zaczął opowiadać mi historię tego obrazu. Historię, która wiele mnie nauczyła. Historię, która zaczęła się wtedy, ale nie skończy się zapewne nigdy.

***

Miał na imię Julio. Był fotografem, aktorem, muzykiem i artystą tatuażu. Jesús poznał go w Nowym Jorku przez tamtejsze latynoskie środowisko artystyczne. „To przecież aztecki wojownik!” – pomyślał Jesús, gdy pierwszy raz go zobaczył. Jak na Meksykanina Julio był dość wysoki, chodził ciężkim, zdecydowanym krokiem. Miał długie włosy, tatuaże od szyi do stóp, kolczyki w w uszach, w nosie, w ustach. Ubierał się na czarno, nosił kurtki z łańcuchami i ciężkie buciory. To dlatego znajomi nazywali go Zapatón.

Jesús od razu zwrócił uwagę na jeden z jego tatuaży. Ten na przedramieniu, zaraz przy łokciu. Zapytał o niego. Julio odparł, że to kometa, którą zobaczył władca Meszików - Montezuma zaraz przed tym, gdy na jego ziemie przybyli Hiszpanie. Ta sama, która miała oznaczać coś tragicznego, co miało nadejść. Która według niego była znakiem niechybnej klęski jego ludzi w starciu z wojskiem Cortesa. Jesús pracował akurat nad wystawą zatytułowaną „Meksyk - kolor, mit i rzeczywistość”, na swoich obrazach przedstawiał wciąż żywe dawne legendy przedhiszpańskich kultur Meksyku. Tatuaż Julia zainspirował go do namalowania obrazu, który zatytułował „Montezuma i kometa”. Montezuma zasłania na nim ręką twarz, osłania się przez światłem komety. Ten obraz wisi teraz w New Jersey w domu rodziców Paula, który jest mężem znanej meksykańskiej piosenkarki Lili Downs.

Jednego obrazu jednak nigdy nie sprzedał. Tego, który był centralnym obrazem tej wystawy. Tego, przed którym na wernisażu ludzie stawiali świece. Tego, który przyciągał wzrok niesamowitym zestawieniem niebieskiego i czerwonego. Tego, który przedstawiał Julia.

Noc, kiedy to się stało, była bardzo dziwna. Za oknem wniebogłosy darły się uliczne koty, Jesús nie mógł spać. Wstał więc i zaczął malować. Wtedy wypadł mu z rąk pędzel. Jesús mógłby przysiąc, że pędzel sam mu z nich wyleciał i zaczął szybować w powietrzu. Wziął go do ręki, ale znowu stało się to samo. Kilka godzin potem zadzwonił jego przyjaciel. „Julio nie żyje” – powiedział. Jesús nie mógł w to uwierzyć. Przecież zaledwie kilka dni temu stał w jego pracowni. Pili piwo, rozmawiali, dokładnie tutaj. To nie powinno dziać się tak szybko. W jego głowie Julio był przecież jeszcze tak bardzo żywy i namacalny.

Dawni Meszikowie wierzyli, że dusze wojowników, którzy umierają w walce, idą prosto do słońca. A Julio przecież był azteckim wojownikiem, Jesús nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Dlatego na obrazie wpisał jego postać w tarczę słoneczną. Julio ma na nim w dłoni kolec agawy, przy jego pomocy tatuowano się przed przybyciem Hiszpanów. Niebieskie plamy na jego ciele to jego tatuaże. Z błękitów przechodzą one powoli w czerwień - Julio zaczyna nabierać koloru słońca, zaczyna powoli stawać się słońcem.

Dopiero, gdy znajduję wiadomości w archiwalnych wydaniach nowojorskich gazet, naprawdę do głębi to czuję. Czuję, że to wydarzyło się naprawdę, w tej samej rzeczywistości. 28 marca 2006 roku, około 3:30 rano, na moście Queensboro pijany policjant wjeżdża na wyłączony z ruchu pas, zmiata pachołki i wjeżdża w 31-letniego mężczyznę. Ten ginie na miejscu, a policjant ucieka z miejsca wypadku. Ofiara to Julio Alberto Ortega Moncada, znany fotograf i aktywista meksykański, który na moście robi zdjęcia na swoją najbliższą wystawę. Jest ciepło wspominany przez sąsiadów jako kochający mąż i troskliwy ojciec 6-letniego Akbala.

„Policjant bedzie sądzony jak każdy inny obywatel, na podstawie tego, jakie prawa złamał” – ogłasza burmistrz Nowego Jorku, Michael Bloomberg. Policjantowi grozi 15 lat więzienia. Zostaje ukarany jedynie 15 tysiącami dolarów grzywny. Oburzone środowiska latynoskie Nowego Jorku wychodzą na ulice. „Takie same prawa dla każdego” – wypisują na transparentach.

Jesús dodaje, że pół roku później w Meksyku ginie Brad Will, 36-letni fotograf i aktywista z Nowego Jorku. Zostaje zastrzelony, prawdopodobnie przez policjanta, podczas protestów nauczycieli w mieście Oaxaca. Jesús widzi między tymi dwoma śmierciami pewne podobieństwo. Mówi, że gdy opowiada o tym obrazie, zazwyczaj powołuje się na nie i wspomina o Bradzie Willu. Dwóch fotografów, w podobnym wieku ginie z rąk policjantów. Nowojorczyk w Meksyku, Meksykanin w Nowym Jorku. Jedno się tylko nie zgadza. Konsekwencje. Śmierć Brada Willa powoduje międzynarodowy skandal i zwraca uwagę całego świata. Amerykanie oblegają konsulat Meksyku w Nowym Jorku, a Komitet Ochrony Dziennikarzy wysyła otwarty list do Prokuratury Generalnej Meksyku żądając zbadania okoliczności śmierci Willa. Zostaje wyznaczony w tym celu specjalny prokurator. O śmierci Brada Willa pisze się na całym świecie, także w Polsce. Brad Will ma nawet hasło w polskiej Wikipedii. Na murach domów w Oaxace wciąż można zaś zobaczyć graffitti z napisem: „Gdzie jest Brad Will?”.

***

Opowiadam często historię obrazu Jesúsa jako przykład ogromnej niesprawiedliwości, z jaką traktuje się Meksykanów w Stanach Zjednoczonych. Wzrusza się nią także Alexis Terrazas, redaktor naczelny dwujęzycznej gazety „El Tecolote”, z którym rozmawiam przygotowując artykuł o San Francisco. Daje mi archiwalne numery gazety i zwraca uwagę, że praktycznie w każdym z nich znajdę podobne historie do historii Julia. Mówi, że Latynosi giną z policyjnej broni zupełnie bezpodstawnie, a wobec funkcjonariuszy nie są wyciągane potem odpowiednie konsekwencje. Opowiada też o kilku wypadkach, w których policjanci zastrzelili zupełnie niewinną osobę, tylko dlatego, że miała latynoskie korzenie. Współpracowniczka Alexisa mówi, że o ile o podobnych sytuacjach dotyczących Afroamerykanów jeszcze mówi się dość dużo, to śmierć Latynosów na terytorium USA jest tu tematem tabu.

Wspominam tę historię przy różnych okazjach. Na spotkaniach, slajdowiskach podróżniczych, w prywatnych rozmowach. Dwa lata później, w 2013 roku, dostaję jednak policzek od życia. Jestem kolejny raz w Oaxace, tym razem z moim chłopakiem. On jest tutaj pierwszy raz, ale nie czuje się tu dobrze. W końcu przyznaje mi się dlaczego. To właśnie tutaj, w mieście Oaxaca, zastrzelono jego przyjaciela. Brada Willa. Znali się dobrze, z Nowego Jorku. Brad był bardzo ciepłą i pozytywną osobą, przyjechał wspierać tu sprawę meksykańskich nauczycieli, w którą bardzo wierzył. Po jego śmierci przyjaciele zorganizowali na nowojorskich ulicach ogromną, kolorową paradę upamiętniającą życie Brada. Mój chłopak grał tam muzykę z orkiestrą uliczną. Mówi, że było pięknie, że widząc to Brad na pewno byłby szczęśliwy.

Staję pośrodku ulicy jak wryta. Brad Will. Tak ta historia zapisała się w mojej głowie i wydawała się być już zamkniętą. Nigdy nie myślałam o tym jasnowłosym chłopaku, kiedy tak zawzięcie opowiadałam historię obrazu Jesúsa. Służył mi tylko jako zmienna do teorii o niesprawiedliwości społecznej w USA, o nierównym traktowaniu Meksykanów i Amerykanów. Był metaforą. Był tylko przykładem. A przecież Brad był żywą osobą, przepięknym człowiekiem. To otworzyło mi oczy. O ilu rzeczach jeszcze nie pamiętam, opowiadając moje meksykańskie historie? Nad iloma elementami moich opowieści nie mam czasu się pochylić? Ile historii ludzkości zostało w ten sposób opowiedzianych?

***

W czerwcu 2016 roku jadę do Oaxaki, chcę, by Jesús opowiedział mi dokładnie historię Julia. To nieodpowiedzialne spisywać ją na podstawie mglistych wspomnień, z tego, co zostało w mojej głowie z opowieści sprzed pięciu lat. Ma się ona znaleźć w zakończeniu mojej książki. Mam zamiar w ten sposób pokazać złożoność każdej historii, ilość perspektyw, bohaterów, interpretacji. Ma pokazać, że nigdy nie da opowiedzieć się czegoś w pełni obiektywnie. Że zawsze w tekście postacią centralną jest autor – cała historia przedstawiana jest przecież z jego perspektywy. A autor przecież jest tylko człowiekiem, nie jest idealny, choćby bardzo się zapierał, to i tak wszystko zawsze przemieli przez samego siebie. I nie każdy dostanie taki policzek od życia, jak ja uświadamiając sobie tragedię Brada Willa. Ja też nie dostanę wielu policzków od życia opowiadając inne historie.

Zupełnie nie spodziewam się, że następny policzek czai się już za zakrętem. Do Oaxaki bowiem tym razem nie dojadę. Wszystko przez nowe protesty nauczycieli, które wybuchają w tym samym stanie dziesięć lat po tych, w trakcie których zginął Brad Will. Dopiero wtedy uświadamiam sobie całą sobą, że przecież oprócz Brada Willa zginęło wówczas co najmniej 17 innych osób, nauczycieli. Jak to się stało, że sprawa, za którą zginął Brad Will, nigdy nie przewinęła się w moich opowieściach o obrazie Jesúsa? Dlaczego mówiłam o śmierci dwóch fotografów, a nie mówiłam o śmierci protestujących nauczycieli?

Tym razem postanawiam nie zrobić tego samego błędu. Wysiadam z samochodu i przysiadam się do nauczycieli. Nic przecież nie zrobię, przez blokady nigdzie nie pojadę, więc zamiast bezcelowo się denerwować pytam nauczycieli, o co walczą. Tak powstaje reportaż, który publikuje m.in. Wirtualna Polska oraz „Wysokie Obcasy”.  - Jesteśmy tu, żeby ochronić naszych braci protestujących w mieście Oaxaca - mówi mi nauczyciel z blokady w San Francisco Telixtlahuaca. Wiedzą już, że policja federalna została wysłana do “rozwiązania problemu nauczycieli w Oaxace” - Nie możemy dopuścić do sytuacji, jaka przydarzyła się w trakcie protestów nauczycieli w 2006 roku. Nic nie powinno być powodem do zabijania ludzi. Żadna opinia, racja czy brak racji tego nie usprawiedliwia – dodaje. Dzień później 50 kilometrów dalej na podobnej blokadzie w miejscowości Asunción Nochixtlán w północnej Oaxace ginie przynajmniej 6 osób, a około stu zostaje rannych. W Juchitanie - kolejne dwie ofiary, w tym reporter lokalnej gazety.

***

Do Jesúsa docieram w końcu w marcu 2017 roku. Udaje nagrać nam się wywiad, co więcej na ulicy spotykamy przypadkiem innego kolegę, Julia – José. Tego samego, który zadzwonił do Jesúsa tamtego marcowego ranka w 2006 roku, by poinformować go o wypadku. Jesús przedstawia mnie i mówi, że opisuję historię Julia. José otwiera szeroko oczy, na początku nie może skojarzyć, o jakiego Julia chodzi, ale jak już się zorientuje, to nie rozumie, co jakaś dziennikarka z Polski chce polskim czytelnikom o Juliu opowiedzieć.

Zaczynam tłumaczyć, opowiadać, że historia obrazu Jesúsa ma być metaforą patrzenia na poszczególne fakty. Opowieścią o sposobach postrzegania tego samego wydarzenia. Przykładem tego, że pod jednym z pozoru prostym faktem kryje się o wiele, wiele więcej i trzeba czasu oraz wiedzy, żeby docierać coraz głębiej i głębiej. Chyba trochę się gubię w tych wyjaśnieniach, jesteśmy w końcu na ulicy, a José gdzieś się spieszy. Wydaje się być bowiem wyraźnie zniesmaczony. Przez ten pośpiech, zaskoczenie niespodziewanym spotkaniem użyłam złego słowa. José nie podoba się, że Julio ma służyć jako „przykład” czegokolwiek. Był przecież ich ukochanym przyjacielem, uzdolnionym artystą, a nie jakimś „przykładem”. Wymieniamy się numerami, ale José nigdy nie dzwoni. Nie dziwię się. Jest mi po prostu głupio.

Jak mogłam zatoczyć takie okropne koło? Przecież od początku chodziło o Julia. Przecież naprawdę płakałam, gdy Jesús opowiadał mi o jego śmierci, a potem, gdy zobaczyłam te nagłówki w gazetach. Przecież pamiętam ten ścisk w sercu, gdy znalazłam w sieci jego uśmiechnięte zdjęcie. Przecież naprawdę go czułam. Przecież był kimś więcej niż tylko bohaterem mojej książki. Czy to prawda? Czy naprawdę w to wierzę?

***

Jesienią 2017 roku kończę już pracę nad książką i piszę do Jesúsa z prośbą. Pytam, czy ma może jakieś zdjęcie tego obrazu, czy mógłby mi je wysłać. Nie widziałam go przecież od sześciu lat! Obrazu, o którym tak często myślę, tak często opowiadam! Gdy Jesús przesyła mi jego fotografię, przecieram oczy ze zdziwienia. Zapamiętałam go zupełnie inaczej. Owszem pamiętam to zestawienie czerwonego z niebieskim, ale reszta jest zupełnie inna niż w moich wspomnieniach.

Pokazuję zdjęcie koleżance, która akurat mnie odwiedza. - Jeżeli miałabym powiedzieć, czy mi się podoba - nie podoba – mówi. Mówię, że może zmieni zdanie, jak opowiem jej historię tego obrazu. Odpowiada, że w to nie wierzy. - Generalnie ten obraz jest taki, że można do niego dopisać milion interpretacji. Ale ja bardzo nie lubię interpretować obrazów, chcę je po prostu czuć – ucina - Bardzo nie lubię dopisywania interpretacji i symbolizmu do obrazów, bo ja mam to widzieć i czuć po prostu, bez analizowania. Oczywiście możesz zastanawiać się co autor miał na myśli, co chciał przekazać, ale w ostatecznym rozrachunku najważniejsze jest to, czy coś cię porusza, czy nie.

Łamie mi jej ta opinia serce. Obraz jej się po prostu nie podoba. Jak coś tak dla mnie ważnego, tak znaczącego może się po prostu komuś nie podobać? Czy ten, kolejny już policzek jest czymś, nad czym powinnam się zastanowić? Nad samym doborem tematów, nad którymi się pochylam? Czy są reprezentatywne, czy są ważne, czy są interesujące, czy trafiają w serca innych ludzi tak, jak trafiają w moje? Dlaczego wszystko jest tak piekielnie względne?

***

Jesús pyta jeszcze, czy mówił mi, gdzie wisi teraz ten obraz. Wyjaśnia, że jest w Nowym Jorku, więc następnym razem, jak tam będę, da mi kontakt do jego właścicielki. Nie, nigdy go nie sprzedał. To był prezent. A konkretnie prezent za prezent. Dla pewnej pięknej osoby. Pyta też, czy nie chciałabym się spotkać z Leticią, żoną Julia, do niej też ma kontakt. Uśmiecham się. Ta historia przecież nie mogła się skończyć w tym momencie. Ta historia przecież nie skończy się nigdy. Historię jednego obrazu można przecież opowiadać w nieskończoność. Na różne sposoby, z różnych perspektyw. Czuję z tego powodu jakieś ogromne, wewnętrzne szczęście, którego na początku nie rozumiem. Zamiast przerażać bowiem – fascynuje mnie to. Ten ogrom perspektyw, wpływów i reguł. To, że nigdy nie dowiem się wszystkiego. Że zawsze czegoś nie zauważę. Że nigdy nie zrozumiem wszystkiego. Ale chcę kopać coraz głębiej i głębiej. Pod kolejne warstwy farby. Pod kolejne warstwy Meksyku.