Recenzja: Beata Kowalik "No pasa nada! Nic się nie dzieje. Kobiece oblicze Meksyku"

Dzisiaj, 29 stycznia 2020 roku, premierę ma zbiór reportaży o kobietach w Meksyku "No pasa nada! Nic się nie dzieje" Beaty Kowalik, wydany przez Wydawnictwo Kobiece.  Zobaczcie moją recenzję tej długo wyczekiwanej książki.

Maczyzm w Meksyku został wyniesiony niemalże do rangi filozofii narodowej. Jest jednym z pierwszych popularnych skojarzeń z tym krajem, gdzieś obok tacos, tequili, mariachis, kaktusów i sombrero. Niebezpodstawnie. Wciąż w tradycyjnych społecznościach kobieta podporządkowana jest mężczyźnie, który decyduje o całym jej losie. Kobieta, która ma kochanka, zostaje potępiona. Mężczyzna, który ma kochankę, jest podziwiany, a jeśli obok oficjalnego domu z żoną "casa grande" ma jeszcze rodzinę z kochanką "casa chica", świadczy to o jego zamożności i prestiżu. Meksyk od zarania swojego istnienia mówił praktycznie jedynie męskim głosem, kobietom głos zupełnie zabierając. Dlatego tak długo czekałam na książkę, która ten głos kobietom odda. Szczególnie, że kobiety w Meksyku przestają bać się mówić i krzyczą coraz głośniej i głośniej. Chciałabym, by świat je usłyszał.


Beata Kowalik nie tylko wybrała ważny temat na motyw przewodni swojej książki, ale także pokazała go przekrojowo - z różnych interesujących, jak również reprezentatywnych i symptomatycznych stron, jeśli spojrzeć na problemy kobiet we współczesnym Meksyku. Znalazło się miejsce zarówno dla kobiet ze wsi, jak i dla tych z dużych miast, dla kobiet o różnych korzeniach i różnym wykształceniu. Autorce udało pokazać się cały przekrój kobiecej strony społeczeństwa meksykańskiego, a zebrany przez nią materiał jest naprawdę imponujący.

Szczególnie cenię umieszczenie w książce rozdziału o lesbijkach, muxes, pracownicach seksualnych, emigrantce, działaczkach społecznych i ekologicznych, czyli pokazanie tematu może z mniej oczywistych, ale ważnych perspektyw. Autorka zaprezentowała złożoność oblicza meksykańskiej kobiety, która nie musi być stereotypową meksykańską mamą - potulną matroną smażącą tortillę i dyscyplinującą dziatwę przy pomocy nieśmiertelnego kapcia w dłoni. Może tylko trochę zabrakło więcej głosu wykształconych kobiet, co może dawać nieco skrzywiony, umacniający negatywne stereotypy obraz meksykańskiego społeczeństwa.

Pierwsza opowieść i pierwszy obraz kobiety - Leo z jej znikającym mężem - zachwyca mnie swoją intymnością. Czuję, że jestem tam z nią w tym trzyizbowym domku na granicy stanów Puebla i Tlaxcala. Słucham historii jej prostego życia i naprawdę jest tak, jakby Leo mówiła bezpośrednio do mnie. Jakbym widziała przed sobą tę twarz, która wygląda jakby przeżyła co najmniej dwa życia. Te opowieści u Beaty Kowalik lubię najbardziej. Te, kiedy jesteśmy z kimś sam na sam. Kiedy czas płynie wolno i nigdzie nam się nie spieszy. Kiedy mogę po prostu słuchać i chłonąć obecność drugiej kobiety.

Takich kobiet poznajemy kilkanaście, a ich portrety zapadają w pamięć. Rozdziały przekrojowe wypadają gorzej. Czuję, jakby brakowało im trochę równowagi oraz silnego, logicznego kręgosłupa. Miałam wrażenie bałaganu, skakania między bohaterkami, wątkami i konceptami. Gubiłam się w tym wszystkim, a przede wszystkim nie czułam tego, czym zaczarowała mnie na początku ta książka - bliskości i intymności, prawdziwej więzi z opisywanymi kobietami. Z rytmu czytania wytrącały mnie też błędy w warstwie formalnej. Nie mogę też zapomnieć okropnego zdania, jakoby Meksykanki nosiły dzieci w chustach, bo "niemowlęta lekko podduszone są spokojniejsze, senniejsze" - to nieprawda, to do tego szkodliwa!

Momentami też za dużo było mężczyzny, szczególnie w rozdziale „Szamanka, bruja, sabia”, który gryzie temat za szeroko, starając się opisać całość praktyk magicznych w Meksyku, także tych zarezerwowanych dla mężczyzn. Kłopot mam też z rozdziałem „Amira w krainie cudów”, który opowiada przede wszystkim o doktorze Grinbergu, a nie jego asystentce. 

Generalnie jednak jestem pełna wdzięczności dla Beaty Kowalik za tę książkę. Nie tylko dlatego, że książka o Meksykankach jest po prostu ważna i potrzebna. Dziękuję jej za te spotkania z kobietami. Za ich historie, które zdecydowały się jej powierzyć. Historie, o których zwykle nie czyta się w meksykańskiej ani zagranicznej prasie. Historie, które nie są medialne ani chwytliwe. Nie zrobi się na ich podstawie hollywoodzkiego filmu. Ale są tak bardzo ważne. Bo są prawdziwe.



Zobacz także: Książki non-fiction o Meksyku do przeczytania przed wyjazdem