Z drogi: cztery rozmowy z kobietami


- To skąd jesteś? 
- "Ta Polonia", z Polski.
- To w Stanach Zjednoczonych?
- W Europie.
- A ile tam samochodem?
- Nie da się samochodem, po drodze jest ocean.
- A jakby go ominąć?
- Nie da się ominąć. Nie da rady.
- To jak tam dojechać?
- Samolotem, "mut tak'in" - "ptakiem z żelaza" - przypominam sobie słowo "samolot" w tsotsil.
- O, a ile to czasu takim samolotem?
- 11, 12 godzin.
- No to bliziutko do tej twojej Kolonii.

Ma na imię Maria. W tsotsil Xmaruch albo Xmal.
- Wiesz, ja bym bardzo chciała nauczyć się o świecie - zamyśla się - Ale mama zabroniła mi iść do szkoły. Nie skończyłam ani jednej klasy. Nawet czytać nie umiem. No i liczyć. Jak można nie umieć liczyć w moim zawodzie? Chciałabym się nauczyć liczb. Tyle że jestem już "muy grande", mam 41 lat. Już chyba dla mnie za późno.

Wyciąga zza spódnicy z barana telefon, pomagam jej dodawać i mnożyć poszczególne kwoty. Gdy odjeżdżam, przytula mnie. Jestem tak zdziwiona, że dopiero po chwili przypominam sobie, że też powinnam ją objąć. Nie pamiętam, by jakaś kobieta z Chamuli się kiedyś do mnie nie przytuliła. A na pewno nie jako pierwsza.



- To szczyt marzeń każdego chłopaka. Mieć taksówkę. Dlatego jeździ ich tu tyle – wyjaśnia Anahí. - Ci, którzy chcą czegoś więcej – wyjeżdżają. Do Tehuacánu, Oaxaki, Miasta Meksyk. Do Stanów? Nie, akurat do Stanów wyjeżdża się z Huautli rzadko. Miasteczko zaludnia się na nowo w czasie Święta Zmarłych. Ach, jak wtedy jest gwarno! Ubieramy maski i chodzimy od domu do domu. Śpiewamy, zapraszają nas, częstują jedzeniem i piciem. Ja przebieram się za mężczyznę, za hueheuntona, a mój brat za kobietę. Ubiera wtedy mój huipil. Pokażę wam go później – uśmiecha się.

- Nosisz go czasem? – pytam.

- Nie. Tak właściwie to ubiera go już tylko mój brat – śmieje się – Tutaj już nie chodzi się w tradycyjnych strojach. No może jedynie od święta. No i jak przyjadą turyści. Curanderas ubierają wtedy huipile, wyglądają wówczas bardziej „autentycznie”. To podoba się przyjezdnym. Zaraz po ich wyjeździe je ściągają i zakładają normalne ubrania.

- Myślisz, że to przez turystów Huautla się tak zmienia?

- Nie, chyba wręcz przeciwnie. Żyjemy w XXI wieku, mamy telewizję, telefony komórkowe i Facebooka. Nie odgrodzimy się przecież od świata – zamyśla się Anahí  – To chyba jest tak, że turyści chcą nas widzieć trochę innymi. Chcą, żebyśmy żyli jak nasi przodkowie. Myślę, że to oni pokazują nam, że skoro ta tradycja jest dla nich atrakcyjna, to musi być przecież cenna. 



Z Mikaelą i jej rodziną próbuję dogadywać się w tsotsil. Dlatego wydaje mi się, że czegoś nie zrozumiałam, gdy mówi mi, że ma pół tuzina dzieci. Jajka, jabłka, pomarańcze - to rozumiem, to można liczyć w tuzinach. Ale dzieci? 
- Pół tuzina. Sześcioro - potwierdza. Ma 41 lat. 41 i pół - powtarza dwa razy. 
Jej córka, Julieta, ma lat 19. Nie ma jeszcze dzieci. 
- A masz chłopaka? - pytam.
- Po co komu chłopak?! - oburza się ojciec
- Chłopak to niepotrzebny. Może odejść i tyle będzie z niego pożytku!
- A mąż to nie może odejść? - No w sumie może - mówi, a po chwili namysłu dodaje - Tak właściwie to może i żona...
- A ty ile masz dzieci? - przekrzykuje go Mikaela.
- Ja nie mam - odpowiadam.
- Masz 31 lat i nie masz dzieci?! - Mikaela i Julieta robią wielkie oczy.
- Bez sensu - kwituje ojciec. Cała rodzina wybucha śmiechem.
Lubię te małe rozmowy. I już się chyba przyzwyczaiłam, że pytanie o liczbę dzieci zadaje się tu jeszcze przed pytaniem o imię.


- Och, gdybym ja mogła podróżować!... - westchnęła ciocia Chela - Olu, nie sądzisz, że to najcenniejsza rzecz w życiu?

Trudne pytanie, jeszcze trudniejsza odpowiedź. Szczególnie w tej rozmowie. W Huautli de Jimenez, małej wiosce w Sierra Mazateca. Skąd większość mieszkańców rzadko się rusza.

- Nie, ludzie są przecież z natury zwierzętami osiadłymi. Ta apoteoza podróżowania to tylko taka nowa moda. - uśmiecham się - A kto wie, czy to nie lobby linii lotniczych, biur podróży i ministerstw turystyki! - śmieję się, ale szybko poważnieję. - Wiecie, ja trochę późno do tego doszłam. Ale teraz uważam, że o wiele cenniejsze jest zostanie tam, gdzie się jest. Zrobienie coś dobrego dla miejsca, w którym się żyje. Postanowienie, że tam gdzie dziadkowie, tam będą moje dzieci. Ale obawiam się, że dla mnie może być już za późno. Wpadłam w Meksyk jak gruszka w kompot.

- Och, jak dobrze, że ja doszłam do tego szybciej! - uśmiecha się siostra Cheli, Cesaria - Był tu taki jeden couchsurfer ze Stanów, chciał mnie zabrać ze sobą, do pomocy jego mamie. Powiedział, że zarobię mnóstwo pieniędzy, że będę bardzo szczęśliwa. A gdzie tam! - pomyślałam. Gdzie mam być bardziej szczęśliwa niż u siebie w domu?! 

(na zdjęciu Cesaria i jej dom, Huautla)


Zobacz także: San Juan Chamula. O coca-coli, ukręcanych kurzych łbach i domowych filmach porno