No i jestem w Meksyku. Wciąż w to jeszcze nie wierzę. O siódmej
wieczorem jeszcze lotniskowy polski żul wieszczył nam na lotnisku
Okęcie, a już o 5.30 rano byłam na innym kontynencie (-7 godzin w plecy
jeszcze krócej ta cała podróż trwała). Nie tak to się powinno odbywać!
Podróż powinna być świadomą drogą, a nie hop-siup taką teleportacją. Ma
to oczywiście też swoje plusy dodatnie, ale sprawia, że jestem tu
totalnie skołowana i nieprzytomna. Z resztą z tym stanem ducha idealnie
pasuję do tego szalonego miasta. Bo - nie wiem, czy wiecie, że to
wielkie ponad 20-milionowe miasto trzęsie się w posadach. Żaden prawie
budynek nie stoi tu prosto. Teren ten, kiedy przybył tu Cortes, był
jednym wielkim jeziorem. Tenochtitlan był położony na małych wysepkach
na jeziorze Texcoco i wyglądał jako rzecze obrazek:
Góry, które można zauważyć wokół, dziś stanowią granicę miasta Meksyk.
Wszystko pośrodku, całe wielkie jezioro, zostało w pierwszych latach
kolonizacji zasypane. Mówi się, że to dlatego, że powodowało powodzie
albo też dlatego że poprzez zasypanie jeziora chciano uzyskać żyzne
ziemie (co się nie udało, bo teren był zbyt zasolony). Tak czy siak,
współczesny Meksyk wciąż tę decyzję odczuwa i w niektórych miejscach po
prostu się zapada. Niektóre budynki stoją tak krzywo, że gdy się na to
patrzy, nie można uwierzyć własnym oczom. Zapada się także jeden z
największych zabytków – Catedral Metropolitana na głównym placu miasta
Zocalo (notabene, zbudowana na głównym ołtarzu ofiarnym Azteków – Cortes
znalazł tu podobno ponad 136 tysięcy czaszek ofiar tych rytuałów). W
budynku, w głównej nawie, u sufitu został podwieszony pion, który
idealnie ilustruje historię i proces zapadania się katedry.
Miasto nie trzyma pionu także w sposób metaforyczny. Sygnalizacja
świetlna istnieje tu tylko pro forma. Samochody jadą na czerwonym, a
stoją na zielonym, ludzie przechodzą przez ulicę w miejscach zupełnie do
tego nieprzystosowanych, a jak przechodzą we właściwych i na zielonym,
to zapewne ich coś potrąci. Może w tym wszystkim jest jakiś system, ale
jeszcze go nie dostrzegłam. Mam jednak na to całe szaleństwo swoją
metodę przetrwania: gdy chcę przejść przez ulicę uczepiam się zawsze
jakiejś grupki Meksykanów. Oni przecież wiedzą, co i jak. Wojtek
Cejrowski w jednym ze swoich programów powiedział, że metoda na
przetrwanie w tym chaosie komunikacyjnym w Meksyku, to nie jest
ograniczone zaufanie, tylko totalny brak zaufania. Tylko to może
uratować nam życie.
O dziwo, w tym szalonym mieście metro funkcjonuje jak w zegarku.
Metro jest ogromne, liczy 175 stacji. Żeby nieco zawstydzić Warszawę,
napiszę, że te 175 stacji i 11 linii zaczęto budować w roku 1969. Jeśli
dobrze liczę, to w tempie warszawskim my będziemy mieć te 175 stacji za
jakieś 175 lat. Nie mówiąc już o tym, że u nas to wiertło jak po maśle
idzie, a tutaj wspomniany już grząski grunt, rzeki podziemne, trzęsienia
ziemi, a i czasem nagle jakaś piramidka prekolumbijska się pod ziemią
pod wiertło napatoczy i trzeba ją ominąć. Meksykańskie metro jest drugim
największym metrem w obu Amerykach (po metrze nowojorskim) i jeżdżą nim
tłumy. Podczas gdy metro nowojorskie prowadzi kampanie, by nim jeździć,
a tym samym odciążać miasto z korków, tutaj nikt nikogo do niczego nie
zachęca. Bo metro i tak jest przeładowane. Metro jest więc bardzo często
źle oznakowane, nie mówiąc już o jakichkolwiek strzałkach, jak do niego
dojść. Na lotnisku szłam do metra na czuja i na azymut, żadnych
wskazówek jak do niego dojść nie znalazłam. Bo w sumie strach pomyśleć,
co by się działo, jakby tym metrem jeździło więcej osób niż teraz.
Czasem trzeba odpuścić sobie wejście do kilku podjeżdżających pociągów,
bo po prostu nie da się wejść. Jak już jest się w środku i chce się
wyjść, trzeba kilka stacji wcześniej zacząć przeciskać się do wyjścia.
Bo tutaj zasada, że wychodzący mają pierwszeństwo, nie obowiązuje. Metro
stara się to rozwiązywać w ten sposób, że dla wychodzących drzwi
otwiera na jedną stronę wagonu, a dopiero potem otwiera drugie drzwi dla
wchodzących.
Innym ciekawym pomysłem jest wydzielenie części wagonów w godzinach
szczytu dla kobiet i dzieci. Na peronie zapada wtedy metalowa barierka i
strażnik pilnuje, żeby za nią na peronie ustawiały się tylko kobiety.
Pomysł jak dla mnie szałowy, bo raz – unika się w ten sposób
kieszonkowców (którzy rekrutują się głównie wśród mężczyzn) i dwa – mam
czym oddychać w tym ścisku, bo jestem zawsze o ponad głowę wyższa niż
tłum kobiet w wagonie. Kobiety zaś mają w swoich wagonach swoją enklawę,
strefę intymności. Wszystkie jak jeden mąż, z tych które siedzą, robią w
metrze makijaż przed pracą. I są w tym wszystkim tak analogiczne, że
wyglądają jakby tańczyły taniec synchroniczny. Nora – dziewczyna, u
której mieszkam, mówi, że Meksykanki potrafią robić makijaż nawet w
samochodzie. I to nie w trakcie postoju na światłach, ale także w
trakcie regularnej jazdy.
Inną atrakcją w wagonach metra są temporalni handlarze, którzy
wskakują do metra na jedną stację i próbują zrobić interes życia
sprzedając długopisy, batoniki, płyty cd i inne cudoki na kiju. A czasem
po prostu wchodząc z głośnikiem na plecach i puszczając muzykę.
Dosłownie co stację handlarz i wachlarz towarów do kupienia się
zmieniają. Jakoś muszą się z resztą dogadywać, żeby się nie dublować,
nie wsiąść we dwóch w jeden wagon albo też nie pozwolić, by jakiś wagon
na czas jednej stacji nie został bez oferty handlowej. Jestem pewna
istnienia jakiegoś systemu.
Właśnie wróciłam do domu po pierwszym dniu łażenia po Meksyku i jestem zakurzona jak po kilku dniach woodstockowego szaleństwa. Mam kurz w uszach, oczach, nosie, włosach. Czasem może go nie widać, ale woda, która ze mnie spływa pod prysznicem, mówi swoje. Zapewne wszyscy słyszeliście o słynnym meksykańskim smogu i o zanieczyszczeniu powietrza w mieście. Nie dość, że ogromne miasto to ogromna ilość samochodów, to jeszcze na dodatek Deefe (jak tu nazywa się miasto Meksyk) położone jest w niecce, jest otoczone górami, więc wszystkim spalinom trudno się wydostać gdzieś dalej. Poza tym miasto położone jest bardzo wysoko – na 2240 m.n.p.m. (o czym dowiedziałam się dopiero dzisiaj) i swoją drogą zawartość powietrza w powietrzu jest dość niska. I rzeczywiście, na początku myślałam, że to moje okulary przeciwsłoneczne są brudne, ale potem okazało się, że powietrze w tym mieście ma taki właśnie szarobury kolor. Gdy wjedzie się na najwyższy punkt obserwacyjny w centrum czyli wieżę Torre Latinoamericana, nawet przy dobrej pogodzie widok na Meksyk w pewnej odległości rozmywa się w szarym pyle.
W tym całym ambarasie najprościej ograniczyć emisję spalin. Postanowiono więc ograniczyć tym samym liczbę samochodów na ulicach. Na początku wymyślono system „Dnia bez Samochodu”, który samochodom o określonym numerze tablicy rejestracyjnej zakazywał wjazdu na ulice miasta Meksyk w określone dni. Jeśli na przykład numer kończył się na 5 lub 6, dany samochód nie mógł wyjechać w poniedziałek, a jeśli na 3 lub 4 w środę. To nie pomogło, więc postanowiono powiększyć „Dzień bez Samochodu” do nowego systemu. Samochody, których numer rejestracyjny kończył się na liczbę nieparzystą nie wyjeżdżają na ulice w dni nieparzyste, a parzyste w parzyste. W Oslo, gdzie planuje wprowadzić się podobny system, pewnie by i owo prawo poszanowano. Ale Meksykanie są w swoim stosunku do prawa trochę jak Polacy i tylko kombinują, jakby prawo obejść i coś zakombinować. Wielu Meksykanów postawiło więc na zakup drugiego samochodu, tak by jeden z numerów rejestracyjnych kończył się na liczbę parzystą, a drugi na nieparzystą. Jak jest teraz, nie mogłam dojść. Podobno znów jeden dzień bez samochodu. Ale co na plus, to fakt, że nowe samochody, które są w swej budowie i w swej emisji przyjazne środowisku, mogą jeździć non stop. I rzeczywiście Meksykanie zaczęli te samochody kupować.