Jonathan wertuje wzrokiem koszyki pełne pieczywa. Przyszliśmy do piekarni jego kuzyna kupić pan de muerto, „chleb zmarłego”, słodkie drożdżowe pieczywo, które jest symbolem Día de los Muertos. Przybiera różne formy, najczęściej jednak ma kształt okrągłej bułeczki ozdobionej na szczycie dwoma wałeczkami ciasta mającymi przypominać przecinające się kości.
Pan de muerto można dostać w meksykańskich piekarniach już na miesiąc-dwa przed 1 listopada, a jego pojawienie się budzi podobne emocje do pierwszych bożonarodzeniowych lampek na polskich ulicach, pierwszych świątecznych reklam Coca-Coli w telewizji i pierwszych udostępnień piosenki „Last Christmas” na Facebooku. „Widziałeś? Sprzedają już pan de muerto! Ach, jak pięknie, już czuję klimat świąt!” – wzdychają Meksykanie w słodkim oczekiwaniu na swoje ulubione święta w roku.
Niektórzy badacze wywodzą tradycję pan de muerto jeszcze z czasów przedhiszpańskich. Bernardino de Sahagún, hiszpański misjonarz, który niedługo po konkwiście zajął się badaniem życia i wierzeń Azteków, pisze o zwyczaju przygotowywania figurek z ciasta z nasion amarantusa. Aztekowie przeznaczali je dla bogów, ale także dla zmarłych, którzy nie zostali pochowani, bo na przykład utonęli. Inni historycy uważają, że tradycja ta nie miała za wiele wspólnego z wspominaniem zmarłych bliskich i świętem zmarłych jak takim, a korzeni pan de muerto poszukują raczej w Europie.
W Hiszpanii w XVI wieku na Wszystkich Świętych kładło się na kościelnym katafalku bochenki chleba, a w Polsce z tej okazji jeszcze kilkadziesiąt lat temu przyrządzało się małe chlebki zwane, w zależności od regionu: powałkami, petryczkami, heretyczkami, zaduszkami albo chlebem umarłych. Piekło się ich tyle, ilu było zmarłych w rodzinie. Obdarowywano nimi także przycmentarnych „proszalnych dziadów”. Wierzono, że są oni pośrednikami między światem żywych oraz umarłych i proszono o wstawienniczą modlitwę. W postaci żebraka na ziemię mógł powrócić także zmarły bliski. Na Kujawach i Pomorzu na cmentarz zwożono całe wozy chlebków – dla dusz, o których już nikt nie pamięta.
Do dzisiaj w różnych miejscach na świecie widać związek Wszystkich Świętych ze słodyczami. Na ramblach Barcelony kupuje się panellets dels morts, „bułeczki śmierci”, robione z marcepanu i orzeszków piniowych. W Galicji, Kraju Basków, na Majorce i w innych miejscach w Hiszpanii można zaś dostać huesos de santo, „kości świętego”, jedne z najpopularniejszych hiszpańskich słodyczy. W krajach arabskich podczas tamtejszego wspomnienia zmarłych bliskim, zwanego Czwartkiem Tajemnic, na grobach kładzie się suszone owoce i „żółte bułeczki”. W Polsce pod cmentarzami w Krakowie sprzedaje się miodek turecki, w Poznaniu – rury, a w Warszawie pańską skórkę.
Kiedy meksykańskie zaduszkowe słodycze zyskały wizerunek rubasznych czaszeczek? Kiedy zaczęły nie tylko osładzać spotkanie ze zmarłymi, ale także je rozweselać? Pierwsza znana wzmianka na ten temat pochodzi z 1760 roku. „Przed Świętem Zmarłych sprzedają tysiące figurek małych owiec, baranków itp. z masy cukrowej. Nazywają je ofrendą i traktują jako prezenty, którymi obowiązkowo muszą być obdarowani wszyscy chłopcy i wszystkie dziewczęta z zaprzyjaźnionych rodzin. Sprzedają także trumienki, groby i tysiąc figurek zmarłych” – pisze kapucyn Francisco de Ajofrín.
Popularność czaszek jest wiązana często ze sztuką ludów meksykańskich sprzed przybycia Hiszpanów. Czaszki były popularnym motywem azteckim, znajdujemy je także u Tolteków oraz Majów, chociaż ci ostatni wydają się być mniej obsesyjni na temat śmierci niż Aztekowie. Pewną rolę mogły odegrać także tzompantlis – sterty ustawionych równo czaszek osób złożonych w ofierze. Naukowcy zauważają jednak brak bezpośredniej ciągłości historycznej tego elementu. Wiele płaskorzeźb i murali przedstawiających czaszki ma charakter znaleziskowy, archeologiczny, motyw ten zanikł na lata, zanim odrodził się podczas Święta Zmarłych.
Niektórzy wywodzą popularność tego motywu z powszechności śmierci w pierwszych stu latach kolonizacji. Rdzenni mieszkańcy ginęli z rąk Hiszpanów oraz – w dużej części – wskutek przywiezionych z Europy chorób. Nieuodpornione na nieznane schorzenia organizmy nie mogły poradzić sobie z ospą, odrą czy tyfusem. Szacuje się, że ludność centralnego Meksyku w roku 1519, a więc w momencie przybycia Hiszpanów, liczyła 25,2 miliona osób. W ciągu stu lat liczba ta spadła ponad trzydziestokrotnie – w roku 1620 na tym terenie żyło już tylko ok. 730 tysięcy rdzennych mieszkańców. Śmierć towarzyszyła ludziom każdego dnia, starano się więc tę makabryczną kompankę oswoić, wyśmiać, strywializować.
Zobacz także: To lepsze niż Gwiazdka! Moje pierwsze Święto Zmarłych w Meksyku
Tymczasem na Starym Kontynencie właśnie na dobre rozgościł się barok, w którym swój „renesans” przeżywały narodzone w średniowieczu czaszki i kościotrupy. Europa tańczyła wielki taniec śmierci, danse macabre, w którym do tej samej muzyki wywijał kościotrup króla i kościotrup chłopa, kościotrup biskupa i kościotrup żebraka. Wobec śmierci wszyscy byli równi, a ziemskie życie było tylko vanitas vanitatum et omnia vanitas, marnością nad marnościami i wszechogarniającą marnością. Taniec śmierci przyjechał wraz z Hiszpanami do Meksyku już w pierwszych latach kolonizacji. We wnęce kościeła Augustynów w Malinalco z 1540 roku na malowidle stoją obok siebie mnich i kościotrup, a w leżącym również w dzisiejszym stanie Meksyk Tlalmanalco dziesiątki czaszek zdobią łuki kaplicy z roku 1532. Gwatemalski święty ludowy, Rey Pascual, czczony od połowy XVII wieku wygląda zaś niemalże jak Dobry Król Rene, który na swym grobie został przedstawiony jako kościotrup z koroną na głowie.
W miejscowości Naolinco w stanie Veracruz mieszkańcy mają zwyczaj przygotowywania kościotrupiej wersji samych siebie i wystawiania takich szkieletów przed domy i zakłady pracy. Do wejścia do kawiarni zaprasza kościsty kelner, a do apteki – koścista aptekarka. Przy plastikowym stoliku obok wózka z tacosami obżera się szkieleton w przydużej marynarce, a przed kawiarenką internetową wpatrzony w ekran laptopa siedzi kościotrupi geek. Przed salonem piękności lokalna ślicznotka strzela swojej kościstej twarzyczce „słit-focię na fejsa”. Tak będziemy wszyscy wyglądać, za sto lat z dzisiejszego Naolinco pozostaną same kości – zdają się szeptać do nas z każdego rogu ulicy kości i czaszeczki.
Zobacz zdjęcia: Tak będziesz wyglądać! Kościotrupy na ulicach Naolinco i Xalapy
Stoję pod ścianą piekarni i czytam przyklejone tam wierszyki, wydrukowane na kartkach formatu A4. Każdy traktuje o jednej osobie i opowiada o tym, że przychodzi do niej śmierć i zabiera ją ze sobą. Przekaz jest prosty. "Umrzesz".
- To o mnie – śmieje się kuzyn Jonathana – Inne są o innych członkach rodziny. Każdy ma swój.
Podchodzimy do ściany. Oprócz Gabriela swoje wierszyki mają także Toña, Alejandra, Ricardo, Maria Elena i Teto. Każdy ozdobiony jest wyciętą z papieru kolorową czaszką. Obok wierszyka o Teto wisi także przedstawiająca jego kościotrup wyszywana chusteczka. Jedzie na rowerze i kolorowych spodniach z koszykiem pełnym chleba na głowie i krzyczy: „El pan de muertoo!”.
- Takie wierszyki często pisze się o politykach, gwiazdach telewizji i innych sławnych osobach. Mają im przypomnieć, że ich opływające w dostatki życie na ziemi się kiedyś skończy, że to że są sławni nie czyni ich innymi ludźmi od nas – mówi Jonathan - Wierszyki umieszcza się na ołtarzach albo wypisuje kredą na chodniku. Organizuje się też konkursy na najzabawniejsze z nich. Nazywamy je calaverami, czaszkami.
Calaverą jest także drobna jałmużna lub napiwek, które zwykło się dawać z okazji Święta Zmarłych. Bohaterowie meksykańskiego filmu „Macario” – praczka i zbieracz drewna – proszą tego dnia swych pracodawców o drobny okolicznościowy dodatek do pensji, który nazywają właśnie calaverą. Tytuł „La Calavera” nosiła także pierwsza ilustrowana gazeta w Meksyku, która zaczęła wychodzić w styczniu 1847 roku. Specjalizowała się w satyrze politycznej, a ta w wydaniu meksykańskim szybko również zaczęła się kręcić także wokół kościotrupów.
Nowe życie i komiczny przytup dał szkieletom w drugiej połowie XIX wieku ojciec chrzestny meksykańskich kościotrupów - rysownik José Guadalupe Posada. Na łamach gazet wyśmiewał wszystkich i wszystko. Obrywało się zarówno politykom, jak i przywódcom rewolucji meksykańskiej czy wydawcy samego Posady. To właśnie spod jego ręki wyszła „pierwsza dama Meksyku”, koścista pani w wielkim kapeluszu – La Catrina, którą dzisiaj można zobaczyć na tysiącach koszulek i tatuaży, na imprezach przebieranych oraz na deptakach głównych miast, gdzie Catrina pozuje jako żywa statua oraz gdzie straszy i uwodzi przechodniów. Catrina Posady, wtedy jeszcze zwana Calaverą Garbancerą, wyśmiewała ówczesne Meksykanki – „żony modne”, które za wszelką cenę chciały być bardziej europejskie. Sprowadzały zza granicy europejskie czasopisma, meble, suknie i kosmetyki. Pudrowały swoje śniade twarze, by wyglądać jak Europejki, a nie Meksykanki. Była żeńską odpowiedniczką ówczesnego dandysa, bawidamka, fircyka, którego nazywano Catrinem. To właśnie od jego imienia Garbancera stała się w końcu Catriną.
Trupia stylistyka trafiła w samo serce meksykańskich artystów i wypełniła ich oczekiwania poszukiwania własnego, narodowego, niepodległego stylu w sztuce. Stylu, który nie miałby nic wspólnego z Europą, a szczególnie z hiszpańską sztuką akademicką. Chciano zastąpić ją sztuką własną, ludową, która swoimi korzeniami sięgałaby do czasów sprzed konkwisty, która byłaby charakterystyczna dla Meksyku, popularna i autentyczna. Posada dodał humoru do znanych już tradycji, osiągając międzynarodowy sukces. Czaszkę ustanowił zaś tym samym nowym, nieoficjalnym godłem Meksyku.
Dzisiaj kolorowe czaszki szczerzą zęby z półek sklepów z pamiątkami, z masowo produkowanych t-shirtów oraz z licznych tatuaży. Tatuowanie sobie czaszek jest w Meksyku popularnym trendem. Mój znajomy – meksykański tatuator, gdy pytam go, jak mu minął dzień w pracy, odpowiada: „Czachy, czachy, czachy”. Mówi, że co najmniej tatuuje przynajmniej jedną, a „dzień bez czachy to dzień zmarnowany”.
Meksyk jest królestwem czaszek nie tylko w Święto Zmarłych, ale przez 365 dni w roku. Przez 365 dni w roku jest jednym wielkim memento mori. Przypomnieniem o śmierci.
- Czy to nie jest trochę o koszmarne? Czytać wesoły wierszyk o swojej własnej śmierci? – pytam.
- Według mnie jest to po prostu zabawne – mówi Gabriel – To trochę tak, że kiedy śmierć się do nas uśmiecha, jedyne co możemy zrobić to uśmiechnąć się do niej. Cóż nam innego pozostaje?
- Przypomnienie o śmierci jest także przypomnieniem o życiu – dodaje Jonathan - Kiedy zdajesz sobie sprawę, że umrzesz, żyjesz pełnią życia.