Kinta-Jimultik, Święto Nowego Ognia w San Juan Chamula

Tych pięć dni było poza kalendarzem. Tych pięć dni nie wchodziło w skład roku, w skład 18 miesięcy po 20 dni. Był to czas, kiedy czas umierał i rodził się na nowo. Na nowo rodził się także ogień. Pojedźcie ze mną na Kinta-Jimultik, Święto Nowego Ognia.

Karnawał w San Juan Chamula wypada w 5 ostatnich dni przed Środą Popielcową, mało ma jednak wspólnego z tym, co kojarzy nam się z karnawałem. To dlatego, że Majowie z Chamuli postanowili możliwie jak najdokładniej kultywować dawne, przedchrześcijańskie tradycje związane z nadejściem nowego roku. Zarzekają się, że wszystko odbywa się dokładnie po myśli "Popul Vuh", świętej księgi Majów. Już jednak sama karnawałowa data jasno nasuwa nam na myśl wielkie i lśniące słowo "synkretyzm".


San Juan Chamula to ta miejscowość z kościołem, gdzie nie odprawia się mszy, tylko indiańskie rytuały. Gdzie pije się rytualnie coca colę, uzdrawia jajem i ukręca się głowy kurczakom

Do Chamuli wybraliśmy się z moimi współlokatorami i volkswagenem garbusem w ostatni dzień karnawału, we wtorek. To tego dnia odbywa się najważniejsza uroczystość - w ten dzień na nowo ma narodzić się Ogień. Ogień na nowo rodzi się na głównym placu miasteczka, przed kościołem św. Jana Chrzciciela (tego od kurczaków), w tym samym miejscu, gdzie odbywa się coniedzielny targ. Mężczyźni biorący udział w rytuale nadbiegają kolejno z trzech stron świata. (Tak, tutaj mamy trzy strony świata, bo kto powiedział, że są cztery? Czym w ogóle jest "strona świata"?). Każdej grupie przewodzi zasłużony, starszy mężczyzna pełniący najważniejsze cargo w miasteczku - "pasion". Każda grupa reprezentuje jedną z miejscowych kalwarii: św. Jana Chrzciciela, św. Piotra i św. Sebastiana. 




Każda z trzech kompanii ma na swoim wyposażeniu sztandary oraz naręcza słomy. Na sztandarach bynajmniej nie widnieją żadni święci, widnieją na nich... kwiatki. Takie kwiatki z poszewek na kołdry i z prześcieradeł. Słoma zaś da początek nowemu ogniu, który zostanie rozpalony na samym środku placu. Zanim to się jednak stanie każda kompania musi obiec kilkakrotnie plac wokół. Przystając kilkakrotnie i pozdrawiając słomą sztandary. Potem słoma zostanie rozsypana na planie ogromnego prostokąta. Rozsypywana jest według jakichś świętych reguł, bo kilku najstarszych mężczyzn później kilkakrotnie przechodzi przez ów prostokąt i całe precyzyjne rozsypanie jeszcze poprawia.

Potem cały ogromny słomiany obszar zostaje rytualnie podpalony. Przez ogień przebiegają mężczyźni ze sztandarami. Tak długo, dopóki ogień się pali. Tak rodzi się Nowy Ogień. Opowiadano mi, że ogień kiedyś był o wiele większy i nie mogło się obyć bez co najmniej kilku poważnych poparzeń. Teraz ogień jest bardziej pokojowy i nie wymaga ofiar. Cała jednak fiesta, czas poza czasem, to okres podwyższonego ryzyka. Ofiara na tej fieście w końcu była i to ofiara śmiertelna. Ale po kolei.

W każdej z grup jest kilka typów "postaci". Najbardziej charakterystyczną z nich są "max", symbolizujący małpy. Z małpiego futra mają zresztą wysokie czapy, do których przymocowane są kolorowe wstążki. Los max robią dużo hałasu i większość z nich wyposażona jest w instrumenty muzyczne (małe akordeony, gitary, fujarki). Los max są "tricksterami karnawału" (taki ukuty przeze mnie termin, o którym pisałam więcej ostatnio). Znaczy: wolno im wszystko, a szczególnie wolno robić im psikusy. Gdzieś wyczytałam, że biczyki, które mają w rękach, są w jakiś sposób wykonane z byczych penisów. Ci tricksterzy są jednak o wiele mniej wyuzdani niż na przykład parachicos w Chiapa de Corzo, cojoes w Tenosique czy chores w Coicie. Może to przez generalne cechy miejscowej ludności. Chamulas są zdecydowanie bardziej dumni, zdystansowani i powściągliwi niż "typowi Meksykanie".




Gdy tylko przez ogień przebiegnie ostatnia sztafeta ze sztandarami, gdy tylko dogaśnie ostatnia trzcinka, cały tłum odwraca się na pięcie. "Toro!" - krzyczą jedni przez drugich. "Toro!" - w oczach mają wyraz niekłamanego podniecenia. "Toro!" - w ich ustach brzmi, jakby po odklepanej wigilii i opłatku przyszedł czas na prezenty. "Toro, toro, toro!" - krzyczą i wzrokiem poszukują wpędzanego na plac ulicami miasteczka byka. Byka gania się po placu za wszystkie czasy, próbuje się go rozjuszyć, co odważniejsi wskakują mu na grzbiet i bawią się w rodeo. Co ma byk wspólnego z Nowym Ogniem? Tego nikt nie potrafił mi wytłumaczyć. Ma być byk, no jak to karnawał bez byka. 

Byk gna sobie we wszystkich kierunkach, więc co chwilę trzeba uciekać mu z drogi. Im dalej w dzień, tym więcej poxu i zachowania stają się coraz mniej rozsądne, a ruchy coraz mniej kontrolowane. I tutaj pojawia się właśnie owa karnawałowa ofiara. Byk zabił bowiem jednego z mieszkańców. Przewrócił go na ziemię, a następnie skoczył mu przednimi nogami całym ciężarem na klatkę piersiową. Część osób jest przerażona. Inni komentują: "Bo pijany". Części wydaje się to zupełnie normalne. To w końcu karnawał. 

Ja jestem roztrzęsiona. Ale może zostałam wychowana w większym strachu przed śmiercią. Nie wiem i nie chcę się w tej chwili o tym myśleć. 



Za chwilę wbiegnie byk.