Wszyscy święci od przekraczania granicy

Nowe potrzeby, nowi święci. Meksyk ma już przynajmniej czterech patronów nielegalnego przekraczania granicy z USA. Są wśród nich gwałciciel oraz przemytnik

Antyimigrancka polityka Donalda Trumpa nie zniechęca próbujących nielegalnie dostać się do USA. W ubiegłym roku fiskalnym liczba nieudokumentowanych migrantów aresztowanych na granicy z Meksykiem wyniosła 978 tysięcy. To najwięcej od 2007 roku. 

Migranci na pociągu La Bestia

Podczas naszej pieszej podróży z Panamy do Kanady, którą zakończyliśmy we wrześniu 2019 roku, spotykaliśmy wielu nieudokumentowanych migrantów. Machali nam z dachu pociągu La Bestia, czasem przyłączali się na jakiś odcinek marszu. Spotykaliśmy też ludzi, którzy bezinteresownie im pomagali: rozdawali darmowe posiłki przy torach, gościli u siebie w domu. Na północy Meksyku odwiedziliśmy zaś ośrodki pomocy migrantom. Wszędzie po drodze, na przydrożnych ołtarzykach, muralach, świętych figurkach, obrazkach widzieliśmy nowych meksykańskich świętych – tych pomagających przekroczyć granicę.

Święty migrantów, który sprzeciwiał się migracji

Święty Turybiuszu, pomóż mi przekroczyć. Wstaw się za mną u Najwyższego Ojca, by chronił mnie w tej długiej drodze do odległych ziem. Niech sprawi, bym dotarł do celu, a moja rodzina, którą zostawiam w kraju, była bezpieczna pod moją nieobecność (modlitwa do świętego Toribio Romo, na odwrocie obrazka z jego podobizną)

Na ścianie stołówki znajdują się dwa wizerunki świętych. Po prawej - św. Franciszka Cabrini, po lewej – św. Turybiusz Romo. Oboje to święci uznani przez Watykan, ona – oficjalna patronka migrantów, on – nieoficjalny, zdobywający popularność w tej dziedzinie dopiero w ostatnich latach. To do nich, obok Boga, Jezusa i Matki Bożej z Guadalupe, modlą się migranci, którzy w stołówce CCAMYN w północnomeksykańskiej miejscowości Altar dostają dwa razy dziennie darmowe posiłki. CCAMYN to skrót od „Centro Comunitario de Atención al Migrante y Necesitado”, czyli od Społecznego Centrum Obsługi Migranta i Potrzebującego. W Meksyku istnieje 56 podobnych placówek. Ośrodek w Altar działa już od osiemnastu lat. Prowadzi je tutejszy proboszcz, Prisciliano Peraza, którego wszyscy nazywają tu zdrobniale „Ojcem Prisci”. 

- Święta Franciszka Ksawera Cabrini, z pochodzenia Włoszka, była pierwszą kanonizowaną obywatelką amerykańską. Wsławiła się pomocą dla migrantów w USA, dla których na przełomie XIX i XX wieku otwierała sierocińce, szkoły i szpitale. W sumie otworzyła 70 takich placówek w kilku krajach, przejechała dziesiątki tysięcy kilometrów, a drogę przez Atlantyk przemierzała tyle razy, że nazywała ją ścieżką przez ogródek – wyjaśnia Ojciec Prisci. Ciszej dodaje jednak, że święta nie cieszy się popularnością wśród szukających pomocy w ośrodku. Co innego święty po lewej, Meksykanin Turybiusz Romo. Proboszcz widuje często obrazki z jego podobizną wśród migrantów. Sam zresztą wyciąga spod koszuli zawieszony na szyi szkaplerz ze świętym. Księża w Meksyku od lat 20. XX wieku nie mają prawa pojawiać się w sutannie ani koloratce poza kościołem, dlatego po ośrodku Ojciec Prisci porusza się w typowym w tym regionie stroju: kowbojskim kapeluszu, kowbojskich wysokich butach, koszuli wpuszczonej w dżinsy ze skórzanym pasem z masywną metalową sprzączką.

To właśnie wymierzone w kościół reformy sprzed prawie stu lat rozpoczęły tzw. powstanie cristeros, zwanych po polsku Chrystusowcami. 26 męczenników tej wojny, głównie księży katolickich, stanowi najliczniejszą grupę wśród meksykańskich świętych. Jednym z nich jest właśnie święty Toribio, nowy nieoficjalny patron nieudokumentowanych migrantów. – To właśnie dzięki swojej nowej funkcji stał się ostatnio najpopularniejszym ze świętych cristeros. Do niedawna był tylko jednym z wielu, tym najważniejszym był Cristóbal Magallanes. Mówiło się "Cristóbal Magallanes i jego 24 świętych towarzyszy". Mógłbym wymienić jeszcze pięciu ważniejszych i bardziej popularnych jeszcze niedawno świętych z tej grupy. O Turybiuszu nikt nie wspominał. Do niedawna – mówi Ojciec Prisci.

Tego dnia na śniadaniu w stołówce pojawia się 16 osób. CCAMYN oferuje darmowe miejsca noclegowe w dwóch dormitoriach na maksimum trzy noce, chyba że stan fizyczny lub psychiczny nie pozwala na opuszczenie ośrodka. Potem można przychodzić na posiłki, przez nieograniczenie długi czas. Jeszcze wczoraj spało tutaj 30 osób, ale dzisiaj praktycznie wszyscy wyruszyli już na północ. Do granicy, oddalonej o 100 kilometrów dowozi kontrabanda, potem migrantów czeka 60 kilometrów pieszo przez pustynię. Teoretycznie powinno zająć im to 3 dni, ale większości się to nie udaje. Gubią się, chowają przed amerykańską strażą graniczną. No i czyha na nich szereg niebezpieczeństw.

Na ścianach ośrodka są plakaty ostrzegające przed nimi. Jeden uczy rozpoznawać jadowite gatunki: węży, skorpionów i pająków. Inny pomaga identyfikować kaktusy, które potrafią przebić nawet adidasy i bardzo ciężko je wyciągnąć, bo wbijają się pod skórę ostrymi haczykami. Na śniadanie przychodzi trójka młodych ludzi z Hondurasu, którzy chcą przekroczyć granicę w klapkach, ale szybko zostaje im to odradzone. W ośrodku jest pudło z ubraniami z darowizn, szybko znajdują tam sobie lepsze obuwie. Jest tu też mapa przejścia przez pustynię z zaznaczonymi punktami z wodą oraz lampami orientacyjnymi. Ale tam lepiej nie iść, tam czeka amerykańska straż graniczna. Na mapie jest też mnóstwo czerwonych punkcików – te oznaczają miejsce śmierci migrantów. Tutaj, na pustyni główne przyczyny śmierci to odwodnienie, udary cieplne i hipotermia. Dalej na zachód – wielu topi się przekraczając Rio Grande. Mogą oni trafić na nieuczciwych przemytników, złodziei, gwałcicieli, handlarzy ludźmi, sutenerów. Szacuje się, że od 2014 roku próbując przekroczyć granicę z USA zginęło co najmniej 2500 osób.

Dla części z osób na śniadaniu nie jest to pierwszy raz, kiedy „próbują przekroczyć”. Siwy mężczyzna opowiada o swoich poprzednich doświadczeniach. – To było osiem lat temu. Byłem już odwodniony, wyczerpany, kiedy go zobaczyłem. Szedł przez pustynię elegancko ubrany, w czarnym kapeluszu, wyprostowany, krokiem jak żołnierz – demonstruje wymachując rytmicznie rękami. – Na pewno diabeł – kwituje Mario, pochodzący z meksykańskiego stanu Veracruz. Poznajemy go trochę lepiej, bo również mieszka w ośrodku. On też kilka lat temu próbował dostać się do Stanów. – Kiedy ja przekraczałem granicę, zerwała się ogromna ulewa – opowiada przy śniadaniu – Zobaczyliśmy jaskinię, ale kiedy się do niej zbliżyliśmy, usłyszeliśmy dochodzące z jej wnętrza głosy, jakby śmiechy. To były duchy. Duchy tych, którzy próbowali przekroczyć, ale po drodze zmarli – dodaje. – Czyli spotkało cię to samo co mnie! – wykrzykuje ten siwy. – Ile zajęło ci przekroczenie? – dopytuje któryś ze „świeżaków”. – Nie przekroczyliśmy granicy. To był znak, żeby zawrócić – odpowiada spokojnie Mario.

- To bardzo ciężka droga, ludzie w modlitwie odnajdują nadzieję. A tam na pustyni, w słońcu, bez wody, zaczynają widzieć różne dziwne rzeczy – mówi nam po śniadaniu Ojciec Prisci. Od takiego pustynnego majaku rozpoczął się też kult świętego Turybiusza. – Pewien migrant wynajął przemytnika zwanego "coyote", ale i tak miał pecha - namierzył go patrol straży granicznej. Udało mu się uciec na pustynię i zgubić goniących. Dopiero po jakimś czasie zdał sobie sprawę, że pustynia może być jeszcze większym wrogiem niż "migra". Nie miał jedzenia ani picia, był bliski udaru cieplnego – zaczyna proboszcz. Wtedy pojawił się młody mężczyzna o jasnej karnacji. Dał mu wodę, jedzenie i trochę dolarów. Na pytanie, jak ma mu te pieniądze zwrócić, emigrant usłyszał: "Szukaj mnie w miejscowości Santa Ana de Guadalupe w stanie Jalisco".

Mężczyźnie udało się przebyć pustynię i osiedlić w Stanach. Po latach zdecydował się wrócić do Meksyku, by spłacić dług spotkanemu na pustyni nieznajomemu. Pojechał do Jalisco i we wskazanej miejscowości zobaczył swojego wybawcę. Na fotografii w kościele. "Omal nie dostałem ataku serca, kiedy zobaczyłem zdjęcie mojego przyjaciela wiszące nad ołtarzem" - powiedział mężczyzna. Okazało się, że człowiek spotkany przez niego na pustyni nie żyje od 1928 roku. Historia zaczęła zataczać coraz szersze kręgi, a do świętego Turybiusza zaczęło się modlić coraz więcej migrantów. Co ciekawe, sam Romo za życia był zdeklarowanym przeciwnikiem emigracji do Stanów. Napisał nawet sztukę teatralną pt. „Jedźmy na północ”, gdzie ostro krytykuje Meksykanów szukających lepszego życia w USA.


Francisca Cabrini i Toribio Romo w ośrodku pomocy migrantom w Altar

Francisca Cabrini i Toribio Romo na stoliku z ulotkami dla migrantów w tym samym ośrodku

Obrazki i szkaplerze ze świętym można kupić na jednym z mnóstwa stoisk dla migrantów otaczających rynek w miejscowości Altar. Można znaleźć tu cały niezbędnik do przekraczania granicy – koce, ubrania w kolorze kamuflażu, masywne buty, bukłaki na wodę. Wydaje się, że całe miasto żyje z migrantów. W co drugim budynku są pensjonaty dla migrantów. Widać też mnóstwo ogłoszeń o tanich połączeniach telefonicznych do Ameryki Środkowej. – W najlepszych momentach przez Altar, które liczy 20 tysięcy mieszkańców, potrafi przetoczyć się 4-5 tysięcy migrantów dziennie – opowiada Sara, jedna z dwóch pracownic CCAMYN-u, która zabiera nas do centrum miasteczka. Odwiedzamy mobilny punkt Czerwonego Krzyża pomagający migrantom, gdzie Sara zostawia małe apteczki dla wybierających się na pustynię – oprócz kilku podstawowych lekarstw jest tam też filtr do wody i izotoniki w proszku.

Pracujący tu Rafael doskonale wie, co czeka migrantów na pustyni. Sam kiedyś przekraczał nielegalnie granicę, przez 7 lat mieszkał w Stanach. Na pustyni zamiast trzech dni spędził 14, zgubił się. – Zupełnie się nie przygotowałem, wziąłem ze sobą za mało wody i jedzenia – opowiada nam – W którymś momencie znalazłem w piasku puszkę tuńczyka. To był dla mnie znak od Boga, że mi się uda, że jestem już prawie u celu! – śmieje się i dodaje, że dzisiaj już wie, że konserwa nie została zesłana mu z nieba. – Po prostu ludzie, którzy wiedzą, że są już blisko celu, wyrzucają zawartość plecaków, żeby się odciążyć – wyjaśnia.

Podłogi w Czerwonym Krzyżu zamiata właśnie Arelí, młoda Gwatemalka, którą Rafael zobaczył wczoraj na głównym placu miasteczka. Wyglądała koszmarnie, była odwodniona i niedożywiona. Podłączył ją do kroplówki, a ona w zamian za to uparła się, że dzisiaj posprząta mu dokładnie cały punkt medyczny. Arelí do Altar została przemycona na pace ciężarówki. Całość kosztowała ją 6 tysięcy dolarów plus łapówki. – Kilkanaście razy na całej trasie zatrzymywały nas meksykańskie służby mundurowe. Musieliśmy się wykupować, płaciliśmy po 500 pesos [ok.100zł] na osobę. Najgorsze było to, że te służby komunikowały się między sobą o tym, że jedziemy i że mamy pieniądze. Więc zatrzymywało nas coraz więcej i więcej patroli – żali się. Rafael mówi nam cicho, że Arelí i tak miała kupę szczęścia. 6 na 10 migrujących kobiet pada ofiarami gwałtów. Gwałcą członkowie gangów i karteli, a także policjanci i pogranicznicy. Powszechnymi są też porwania, więzienie w burdelach. No i rabunki. Wszyscy wiedzą, że migranci wiozą ze sobą gotówkę, by zapłacić przemytnikom na granicy w USA.

Arelí będzie musiała zapłacić kolejne 6 tysięcy dolarów tu w Altar, by dostać się do granicznego rancza Sásabe. Stąd będzie musiała już ruszyć pieszo. Jeśli zdecydowałaby się teraz zawrócić też będzie musiała zapłacić, minimum 1500 dolarów. Rozmyśleni migranci to przecież strata dla tutejszych przemytników. Sara pokazuje nam samochód czuwający przy tutejszym wylotowym przystanku autobusowym. – Ten chłopak w środku sprawdza, czy nikt wyglądający jak migrant z Ameryki Środkowej nie próbuje wyjechać z miasta nic im nie płacąc. Jeśli wjedziesz do Altar, tak łatwo stąd nie wyjedziesz – wyjaśnia.

Rafael i Arelí

Święty przemytnik, który umarł dla nas

O litościwy Luponie; proszę, byś mnie chronił; być o mnie dbał i mi pomagał; gdy będę przekraczał granicę; z nadzieją w mojej duszy; oraz modlitwą do ciebie w mym portfelu (fragment piosenki El Plebe de Mexicali „El Compa Lupón” z gatunku corrido, czyli meksykańskich piosenek wychwalających bohaterów)

- Zasadniczo masz trzy opcje: albo płacisz 6 tysięcy za przekroczenie granicy, albo 1500 za wyjechanie stąd z powrotem do domu, albo… bierzesz ze sobą plecak. W plecaku jest 20 kilogramów kokainy. Jeśli przeniesiesz ją przez granicę, dostaniesz 1200 dolarów – opowiada Araceli Celaya, dziennikarka, u której zatrzymujemy się w miejscowości Caborca w stanie Sonora. Osoby z takimi plecakami nazywa się „mułami”. W miejscowości Cucapa pod sklepem spotykamy mężczyznę, który przemyt kokainy uczynił nie tylko tanim sposobem dostania się do Stanów, ale sposobem na życie. Granicę przekraczał z 20-kilogramowym plecakiem już 25 razy, zna pustynię jak własną kieszeń. Za kilka dni wybiera się znowu. Araceli pomaga z kolei starszemu mężczyźnie, który tak długo był „mułem”, że stracił od ciężaru plecaka obie ręce. – Ręce mu obumarły. Jedną mu amputowano, druga wciąż dynda przy ciele – mówi.

Araceli drwi z muru oddzielającego Meksyk i USA. – Dla chcącego nic trudnego, migranta ani przemytnika nie zatrzyma żaden durny mur – parska i wymienia sposoby na jego przekroczenie. Można zrobić tunel pod murem, można przerzucić drabinę nad nim. Narkotyki przerzucano katapultą, używano nawet gołębi pocztowych. Dalej na zachód można przepłynąć Rio Grande. Tutaj na pustyni zaś mur praktycznie nie istnieje – wydmy zawiewają go tak, że miejscami sięga do kolan, wystarczy po prostu zrobić przez niego krok. Przemycających ludzi przez granicę nazywa się „coyotes” (kojotami) albo „polleros” - od „pollos” (kurczaki), jak nazywa się nieudokumentowanych migrantów. Szmuglerzy nie cieszą się dobrą opinią, bo naciągają, oszukują i okradają. Gangi przemytników terroryzują całą okolicę. 

W przygranicznym świecie złych „coyotes” nie było trudno o romantyczną legendę o dobrym szmuglerze. Nosił ksywę El Lupon i dzisiaj jest kolejnym świętym od przekraczania granicy. Nie jest oficjalnym świętym katolickim, ale nie przeszkadza to migrantom modlić się do niego i stawiać mu kapliczek. Za swojego patrona uważają go także przemytnicy. Podobno naprawdę nazywał się José Guadalupe Ibarra i był korpulentnym Meksykaninem z imponującym wąsem. Mieszkał w Los Angeles i pracował jako kierowca ciężarówki, którą w latach 70. i na początku lat 80. przemycał ludzi zza południowej granicy. Podobno, jeśli kogoś nie było stać na transport, przewoził go za darmo. Zwykł mawiać: „Proszę śmiało prosić, ten na górze jest moim kumplem”. Wedle podań zginął 9 marca 1983 roku w starciu z patrolem granicznym podczas dużej akcji przemytu 200 osób, którym udało się zbiec i dostać do Stanów. 9 marca obchodzi się dzisiaj Dzień Lupona. Nazywany jest on „panem dróg” i „opiekunem granicy”, a na lokalnych przygranicznych targach z dewocjonaliami można kupić figurki z jego podobizną. Są też kadzidełka. Na ich odwrocie wydrukowano modlitwę o wstawiennictwo u jego kumpla Boga przy nielegalnym przekraczaniu granicy. Jest też przepis na mały rytuał na zrobienie ochronnego amuletu z ziół, kilku ziarenek pieprzu, wosku świec oraz malutkiej materiałowej torebeczki.

- El Lupon to jeden ze świętych ludowych, nieuznawanych przez Watykan, ale przez wiernych uznawanych za pełnoprawnych świętych katolickich. Ludzie wierzą, że skoro wysłuchują modlitw i je spełniają, to muszą mieć posłuchanie u Boga. Nie wszystkich obchodzi oficjalne zdanie Kościoła na ten temat – wyjaśnia ksiądz Nicolás Gómez, proboszcz parafii pod wezwaniem Matki Bożej z Guadalupe w Caborce – Są to tacy „święci dla wszystkich”, także dla wykluczonych przez Kościół grup społecznych: przestępców, prostytutek, homoseksualistów. Oni też głęboko wierzą, a nie zawsze czują się w porządku powierzając w opiece swoje nieczyste intencje Najświętszej Panience – dodaje. 

W ostatnich latach ogromną popularność zdobywa wśród świętych ludowych Santa Muerte, czyli Święta Śmierć, oraz Jesús Malverde, nieoficjalny patron przemytników narkotyków, a za życia legendarny Robin Hood ze stanu Sinaloa. Jest też Santa María La Juaricua, która ma bronić przed gentryfikacją. Czasem też, jak w przypadku Turybiusza Romo, oficjalnym świętym dodaje się nowe funkcje. Na meksykańskich wsiach patronem homoseksualistów jest św. Sebastian, a deszcz pieniędzy ma przynieść św. Szymon, którego przedstawia się z papierosem w ustach. W ikonografii św. Juda Tadeusz, niezwykle popularny w Meksyku patron spraw beznadziejnych, przedstawiany jest czasem z listkiem marihuany.

Ojciec Nicolás jak większość tutejszych katolików odżegnuje się od takiego przedstawiania świętych oraz od wiary w nieoficjalnych świętych. Wydaje się jednak traktować to z pobłażającym zrozumieniem. Rozmawiamy z nim przy tutejszych torach kolejowych podczas rozdawania posiłków, przy którym pomagamy. Ośrodka dla migrantów w Caborce jeszcze nie ma, ale ksiądz postawił sobie za cel stworzenie takiego do końca swojej posługi w tym miejscu. Na komórce ma licznik, ile dni mu jeszcze zostało. Jest dobrej myśli. – Śniadania rozdajemy trzy razy w tygodniu. Inicjatywa ma 5 lat i została zapoczątkowana przez tutejszych seniorów. To oni na zmianę gotują – mówi ksiądz Nicolás. Tego dnia wydajemy 167 posiłków. Większość osób jest z Hondurasu, trochę z Gwatemali, głównie mężczyźni, ale są też młode dziewczyny z małymi dziećmi. W tym roku zanotowano rekordową ilość rodzin próbujących przekroczyć granicę. – Większość z nich posłuży zapewne jako muły – mówi cicho ksiądz Nicolás.


Z wolontariuszami rozdającymi jedzenie migrantom przy torach w Caborce



Święty gwałciciel, pedofil i morderca, który sprawia cuda

Dziękuję ci, Juanie Soldado, że byłeś mi przewodnikiem i obrońcą. Dzisiaj wracam, by oddać ci to, co dostałam, zostawiając ci tę ofiarę. Dziękuję, po tysiąckroć dziękuję. Ekwador – Tijuana – Nowy Jork. Catalina M.A. 10 sierpnia 2017 (exvoto, tabliczka zostawiona w kaplicy pamięci Juana Soldado na Cmentarzu Numer 1 w Tijuanie)

Płytki grób w ziemi z drewnianym krzyżem rozrósł się do kaplicy. Juan Soldado ze skazanego na śmierć żołnierza stał się najpopularniejszym nieoficjalnym patronem nielegalnego przekraczania granicy. Nie jest świętym katolickim i nie ma szansy się nim stać. Juan Soldado, czyli „Janek Żołnierz”, nazywał się naprawdę Juan Castillo Morales i był żołnierzem XIV Batalionu stacjonującego w Tijuanie. W wieku 24 lat, 17 lutego 1938 roku został rozstrzelany na Cmentarzu Numer 1 w Tijuanie za gwałt i morderstwo na 8-letniej Oldze Camacho. O ile w momencie wykonywania wyroku większość mieszkańców Tijuany nie miała wątpliwości co do jego winy, tak już wkrótce po jego śmierci przestało być to tak oczywiste. Wszystko dlatego że na cmentarzu zaczęły dziać się dziwne rzeczy – plamy krwi na ziemi po rozstrzelaniu zaczęły się powiększać, a z grobu zaczęła wyciekać krew. Słyszano dziwne głosy, podobno to dusza Juana miała krzyczeć, że jest niewinna, domagając się sprawiedliwości. Jak odnotowuje lokalny dziennik, już pół roku od jego śmierci, w Święto Zmarłych 1938 roku na grobie żołnierza przystawał pomodlić się co drugi mieszkaniec Tijuany. Było tam o wiele więcej kwiatów i świec niż na grobie ofiary, małej Olgi.

- Ludzie opowiadają różne historie. Że wrobił go jego kapitan. Inni, że Juan przyłapał przełożonego na gorącym uczynku i zaniósł we własnych ramionach konającą Olgę do szpitala i dlatego to jego wzięto za winnego – mówi Enrique, sprzedawca dewocjonaliów z Juanem Soldado przed bramą cmentarza. Gazety z tamtego czasu nie wspominają nic o kapitanie, ale podkreślają, że żołnierz nie miał sprawiedliwego procesu. Wyrok zapadł pośpiesznie, pod naciskiem tysięcy ludzi zgromadzonych pod fortem, gdzie przetrzymywano Juana, i pod wpływem zamieszek, które wybuchły z tego powodu w mieście. Jedynym dowodem winy żołnierza było jego przyznanie się do winy, a to mogło zostać na nim wymuszone, przesłuchujący mogli go też skusić perspektywą ułaskawienia, jeśli poda się za winnego. - Mówi się, że dusze niesprawiedliwie skazanych na śmierć siedzą bliżej Boga. Dlatego pomagają spełnić tyle modlitw – stwierdza Enrique. Pytam go, czy on wierzy w jego niewinność. – Kto ma to wiedzieć, to było tak dawno temu. Najważniejsze, że Juan jest „muy milagroso”, sprawia wiele cudów – odpowiada.

Na jego stoisku są figurki przedstawiające żołnierza, świece z jego podobizną oraz obrazki z modlitwą o udane przekroczenie granicy. Rodzina Enrique zajmuje się sprzedażą dewocjonaliów z Juanem Soldado od trzech pokoleń. – Na początku modlono się do niego jedynie o codzienne sprawy: pieniądze, zdrowie, miłość. Ale kiedy zaczęli przybywać tu migranci, pojawiła się nowa intencja – o pomoc w dostaniu się do Stanów. Kupują u mnie ludzie z całego Meksyku i Ameryki Centralnej. Sporo też ostatnio Wenezuelczyków. Była pani z Kolumbii, inna z Ekwadoru – komentuje. Teraz, w zwykłe dni, kaplicę Juana Soldado odwiedza kilka osób na godzinę, ale 24 czerwca są tłumy. Wtedy, w dzień św. Jana, przypada nieoficjalne wspomnienie Juana Soldado. – Są mariachis, tequila, piwo, tamales. Ludzie wypełniają cały cmentarz – opowiada Enrique.

W Tijuanie zatrzymujemy się u Brendy, młodej Meksykanki z serwisu CouchSurfing. Oprócz nas w jej domu gości także Reed, działacz społeczny z Kolorado, który przyjechał tu pomagać migrantom, oraz dwóch młodych Hondureńczyków, którzy przybyli tu z karawaną migrantów. – To jakieś 2 tysiące osób, ośrodki pomocy migrantom nie miały takiej ilości miejsc noclegowych. Koczowali więc na ulicach, część dostała od organizacji pomocowych namioty. Ja mam wolny pokój, więc zaprosiłam po prostu dwóch chłopaków do domu. Podobnie zrobiło kilku moich znajomych – opowiada Brenda, która na co dzień pracuje jako telemarketerka oraz przewodniczka dla amerykańskich turystów.

Reed jest tu głównie dlatego, żeby informować migrantów o ich prawach, pomaga też w postępowaniach o przyznanie azylu politycznego. – Ci dwaj chłopcy, jak i wielu innych migrantów z Ameryki Środkowej nie jedzie do Stanów za pieniędzmi, ale za bezpieczeństwem. W Hondurasie młodych chłopaków zmusza się do członkostwa w gangach, z których nie da się wydostać do końca życia. Ludność przymuszana jest do płacenia haraczy, a młode dziewczyny do zostawania „dziewczynami” gangsterów – wyjaśnia i dodaje, że większość osób próbujących przekroczyć granicę ze Stanami to już nie Meksykanie, ale właśnie migranci z Ameryki Środkowej, głównie z Hondurasu, Gwatemali, Salwadoru, a ostatnio także z ogarniętej wojną domową Nikaragui. – Niestety na przyznanie azylu czeka się miesiącami, a według statystyk dostaje go jedynie 11% ubiegających – dodaje.

Reed pomaga także w przygotowywaniu posiłków w jednym z ośrodków pomocy migrantom w Tijuanie. – Dostajemy dużo środków od organizacji amerykańskich, szczególnie od południowokalifornijskiej Border Angels – mówi Reed i dodaje, że za północną granicą działa wiele organizacji pomocy migrantom. Wolontariusze No More Deaths z Arizony i Water Stations z Kalifornii przeczesują pustynię oferując migrantom pierwszą pomoc, zostawiając gdzieniegdzie wodę i jedzenie. – Wyobraź sobie, że część z działaczy ma za taką działalność wytoczone procesy. Za zwykłą pomoc humanitarną! – mówi ze smutkiem. Ubolewa też nad tym, że tak wiele osób przestaje widzieć w migrancie drugiego człowieka. - Ale wiarę dają mi te dziesiątki organizacji po obu stronach granicy, które pomagają migrantom. Tysiące ludzi takich jak Brenda. Te staruszki w całym Meksyku, które rozdają jedzenie przy torach. To są dla mnie prawdziwi święci od przekraczania granicy – dodaje.




Stoisko przed cmentarzem




Komiks "El Peso Hero" - superbohater pomaga przekraczać nielegalnie granicę.


Artykuł ukazał się oryginalnie w magazynie "Holistic News".

Komentarze